Śnieg siekał mą twarz jak miliony igieł. Mój koń z trudem przebijał się przez kolejne zaspy zagradzające drogę. Jeszcze jedno wzniesienie... Dalej będzie z górki.
U pasa miałem mały bukłaczek z resztką dawno zamarźniętej wody. W schowku pod grubym płaszczem wiadomość od króla Krasnoludów. Zapieczętowany list, który za wszelką cenę miał dotrzeć do skutej wiecznym lodem fortecy w sercu Northrandu. Kawałek papieru, który miałem chronić własnym życiem. Wart małą fortunę, którą otrzymała Gildia Strzał za wykonanie przeze mnie zadania. Małą fortunę, z której zobaczę nędzne grosze...
Cóż praca jak każda. Był czas, kiedy uważałem ją za lepszą niż przerzucanie gnoju.
Dzisiaj przeklinam chwilę, kiedy przydzielono mi to *arcyważne* zadanie...
Palce skostniały w grubych, skórzanych rękawicach. Nie czułem już żadnej części ciała. Wduszałem głowę w futro płaszcza tak, że myślałem, że po wszystkim nie będę mieć już szyi... O ile w ogóle wrócę z tego lodowego piekła.
Wokół mnie wciąż piętrzyły się skały, niczym iglice strzelające w niebo, mieniące się bielą i błękitem legendarnego wiecznego lodu skuwającego ten kraj w żelazne kajdany. U stóp tych olbrzymich skał zalegały fałdy śniegu, który zdawał się być wszechobecny. Były godziny, w których oddychałem śniegiem.
Przemoczone skóry zamarzły i zesztywniały, niech sczeźnie ten grubas, który mi je sprzedał (paaanie, każdą zimę wytrzyma, tego, z wilkooora). Przeciągnąłbym wieprza po tym śniegu w jego płaszczach. Piętnaście godzin, psia mać, koń mi zaraz zdechnie...
Kiedy pokonałem kolejne wzniesienie zza zamieci niczym z gęstej mgły zaczął wyłaniać się zamek Ludzi Północy. Nareszcie...
Miejsce łatwo było przeoczyć, jako że zasadniczą część fortyfikacji stanowiły strzeliste skały okalające stolicę Northrandu. Pomiędzy nimi, u wejścia do wielkiego wąwozu wzniesiono solidny kamienny mur z prostokątnymi wrotami wysokimi jak trzech rosłych mężów. Czerwone proporce z godłem Ludzi Północy - odciśniętą złotą łapą wilkora - stanowiły jedyną dekorację. Po paru chwilach byłem już u bram, które rozstąpiły się przede mną. Całe szczęście, nie miałbym siły wydać z siebie jęku na tym przeklętym mrozie...
W obrębie fortecy śnieżyca zelżała, przytłumiona przez otaczające miasto zewsząd lodowe szczyty. Zwieńczenie grodu stanowiło zamczysko górujące nad najwyższymi z lodowych gór. Masywne, wysokie, lecz o prostej bryle, urzekające dumną surowością.
Całe z resztą miasto sprawiało wrażenie niezwykle... praktycznego. Kamienne mury, drewniano - słomiane strzechy. Okna i drzwi tam gdzie potrzeba, zagrody blisko domostw i nic ponad to. Żadnych dekoracji, zdobień, rzeźb, zero przepychu czy ekstrawagancji. Surowa, północna praktyczność w czystym wydaniu.
Wejście między domostwa przytłoczyło mnie nieco. Ciasno ułożone budynki frasowały klaustrofobicznością. Siłą rzeczy musiałem zostawić mojego umęczonego konia w karczmie, tam więc się wpierw udałem.
Z ledwością wyciągnąłem skamieniałymi palcami kilka miedziaków dla karczmarza, który ku mojej uldze przywiązał i nakarmił za mnie konia, burkając przy tym trzy słowa na krzyż. Nie za pamiętałem wiele z rozmowy z nim. Raz, że Ludzie Północy nie są ani gościnni, ani wylewni. Ci ludzie nie marnują jedzenia, wody, przestrzeni, czasu ani słów. I nie lubią obcych. Bardzo nie lubią... Moją uwagę rozproszyła jednak nie obcesowość gospodarza, ale przebywający w okolicy karczmy mężczyźni, którzy zdawali się milknąć, ilekroć znalazłem się w zasięgu wzroku. Wrażenie, że mnie obserwują i nabierają wzmożonej czujności było tak silne, że wręcz nachalne. Czułem się źle zwłaszcza pod wzrokiem rosłego, siwobrodego wojownika noszącego hełm z dwoma zakrzywionymi rogami, który świdrował mnie ciężkim wzrokiem obracając w rękach włócznię... Jako dziecko słuchałem bajek o Conroy'u włóczniku, ten facet wyglądał tak, jak sobie wyobrażałem tego okrutnego barbarzyńcę...
Pospiesznie opuściłem karczmę kierując się w górę osady, ku masywowi zamku królewskiego. Nogi miałem zwinne niczym dwa słupy soli. Szczęściem śnieg sięgał tu tylko do połowy łydek.
Ci ludzie... Mijałem niezliczone domostwa, z których wyglądali na mnie mieszkańcy, głównie kobiety (cholera, niejeden piechur pozazdrościłby tym babom muskulatury!) i dzieci. Wyglądało to tak, jakby wszyscy nagle porzucili swe zajęcia, by oglądać nietypowe zjawisko, jakim był przemarźnięty chudzielec sunący z ledwością przez ich miasto. Każde z nich, nawet kilkuletnie berbecie miało ten sam wyraz twarzy. Nie było w nim gniewu, groźby, litości, czy choćby ciekawości, jedynie... czujność.
W pobliżu zamku pojawiały się budynki o charakterze militarnym, stajnie, szranki, jakieś zagrody, nawet świątynia, czy posąg wyobrażający lokalne bóstwo, słowem cywilizacja.
Właśnie kiedy to pomyślałem ujrzałem małą arenę, na której jakiś olbrzymi wojownik rozebrany do pasa (na tym mrozie!) mocował się z górskim niedźwiedziem... I zdawał się górować nad zwierzęciem, sprowadzając je do parteru. Przyśpieszyłem kroku mimo potwornego bólu.
U bram zamku odruchowo sięgnąłem do ukrytej kieszeni, by wymacać papier, który miałem przekazać. Porażka, czy co gorsze - zgubienie dokumentu spowodowałoby, że moja głowa ozdobiłaby pewną bogato już zdobioną flankę muru Gildii Strzał. O ile król Northrandu nie wyręczyłby Gildii w tej kwestii...